poniedziałek, 31 stycznia 2011

postanowienie

Minął pierwszy miesiąc Nowego Roku. Nie poczyniłam żadnych postanowień, bo zawsze moje wszelkie usiłowania zmienienia swojego życia lub małej jego części spełzają na niczym. Niedawno rozmawiałam z mężem o kilku dziedzinach życia, któe chciałabym w jakiś sposób ulepszyć.

Jedną z nich jest język angielski. Ostatnią powtórkę słownictwa robiłam w szpitalu, na dzień przed porodem. Była to jedyna czynność, która względnie mnie uspokajała. Czas byłby się zatem wziąć za powtarzanie kollokacji, phrasal verbs itp. Jeśli chciałabym wrócić kiedyś :) do zawodu, to porządna powtórka jest nieunikniona. Ludzie często myślą, że jeśli ktoś skończył anglistykę, to wszystkie słowa tego obcego języka ma wbudowane w mózg raz i na zawsze. Tymczasem nie! Słownictwo niepowtarzane ulatuje, zwłaszcza to bardzo zaawansowane, którego nie mamy szansy na co dzień używać, chyba że ucząc na kursach CPE, a to nie przydarza się raczej mamie na macierzyńskim. Dodam jeszcze, że gdy studiujesz filologię poznajesz nie tylko obcy język, ale i swoje braki. Co mam tutaj na myśli? Otóż im więcej słownictwa się uczysz, tym bardziej uświadamiasz sobie z pewną przykrością, że prawdopodobnie nigdy nie będziesz w stanie poznać i nauczyć się tego języka naprawdę biegle. Często przydarza mi się, że napotykam jakieś słowo i wiem, że gdzieś już je spotkałam, pojawiło się gdzieś na zajęciach czy w trakcie przygotowywania się do egzaminu praktycznego. Niestety - słowo uleciało, bo było przeze mnie nieużywane. Trach, i po wiedzy. Od dłuższego czasu czeka już na półce kolejna pozycja z mojej ukochanej serii książek Jane Green. Tym razem czeka na mnie Bookends. Jane Green to może nie Dostojewski, ale jest to lekkie, dobrze przyswajalne i - co najwazniejsze - pozwala mi odświeżać moją wiedzę ze słownictwa.

Dziś mój Synunio kończy 10 tygodni. Właśnie smacznie sobie śpi na brzuszku - ciekawe jak długo?:) Na wszelki wypadek zrobiłam już wczoraj wieczorem obiadek - w razie gdybym dziś nie miała czasu... A długi wspólny dzień przed nami, bo tato wróci dopiero o 21...

Zatem postanawiam uroczyście wziąć się za słownictwo. Codziennie po troszku, codziennie odrobinę. Muszę. Dla siebie.

sobota, 29 stycznia 2011

Carcassonne


Uwielbiam planszówki. Dla osób niewtajemniczonych: planszówki to nie tylko rozgrywany przez wszystkich za komuny Chińczyk i Młynek! Planszówki to niezwykle rozbudowana sieć gier, poczynając od strategicznych, aż po logiczne. Istnieją setki planszówek, ja znam ich zaledwie kilka. Są świetną alternatywą dla niezbyt lubianego przez mojego męża i mnie telewizorka:) Jedną z ulubionych moich i mojego męża gier jest CARCASSONNE. W grę może grać już dwóch graczy! To ważne w przypadku gdy do gry bierze się jeno para. Gracze losują na zmianę tzw. (przez nas) "klocki" :) Każdy z graczy buduje swoje miasta i drogi, a także zajmuje pola. Można też dokupić dodatki - tych jest bez liku. My na razie wykorzystujemy dwa: Królewna i Smok oraz Rzeka. A teraz najmilsza rzecz: nazwa gry pochodzi od nazwy miasta w południowej Francji! (tak przynajmniej twierdzi Wikipedia i choć nie zawsze trzeba jej ufać bezgranicznie, to tu akurat chyba mówi prawdę:)

Oto kilka zdjęć z tego przepięknego miejsca:



Dlaczego akurat o tej grze zachciało mi się dzisiaj pisać? Otóż dziś rozegraliśmy sobie z moim mężem partyjkę i jest to znak, że w nowej sytuacji życiowej okrzepliśmy już nieco. Ostatnio graliśmy, gdy mój brzuch był wielkości dorodnej jesiennej dyni, a więc dwa miesiące z hakiem wstecz. Można rzec, że życie nasze na tyle się poukładało, że znalazł się w nim czas na planszówkę - to dobry znak!:) Serdecznie polecam Carcassonne!


środa, 26 stycznia 2011

a teraz po polsku...

Brak mi czasu, aby zaglądać tutaj regularnie. Chciałoby się coś skrobnąć, ale poprawne "wysławianie się" po angielsku przychodzi ciężko w stanie permanentnego niedosypiania:) Nawet polskich słów mi brakuje, cóż dopiero angielskich... Poza tym wraz z zakończeniem starego roku przyszedł też czas na zakończenie eksperymentu, jakim było dla mnie pisanie po angielsku tego bloga przez kilka miesięcy. Mam zamiar wszystko wydrukować, spiąć spinaczem i w koszulce foliowej przechować na przyszłość. Nie wiem, czy Franek będzie zainteresowany tymi wypocinami. Jeśli nie - na pewno sama przejrzę je kiedyś z uśmiechem rozrzewnienia. Wolę tę tradycyjną formę zachowania moich myśli na papierze, bo kto wie jak będzie wyglądał nasz drogi Internet za lat kilka lub kilkanaście?

Czas na dokumentację z ostatnich tygodni. Otóż syn nasz ma dwa miesiące. Jest największym dobrem, jakie przytrafiło nam się w życiu, jest naszym słoneczkiem i światełkiem.

Niestety dziecina męczy się. Dopadły nas kolki. Chyba. Nawet nie wiem co to, ale coś kolkopodobnego lub kolki per se. W dodatku dziecko nasze kupki nie wali zbyt często. Przykładowo, dziś jutro minie tydzień od ostatniej wyżej wymienionej...

Czasu mało, mało, mało. Obiady gotujemy wieczorami, bo gdy ból brzuszka męczy dziecię, trudno znaleźć czas na cokolwiek poza tuleniem dzidzi... Czekam na wiosnę, czekam aż świat zazieleni się na śmierć, czekam na kiełkujące rośliny, czekam aż mój synek wyrośnie z kolek, czekam aż zacznie pewnie trzymać główkę, czekam na regularne kupy, które do wiosny - mam nadzieję - pojawią się :)