sobota, 28 września 2013

farewell

Pożegnaliśmy dziś kolegę. Przez ostatnie dni myślałam tylko o nim, o nich, o niej. Bezsenne noce sprzyjały rozmyślaniom. Wielki smutek, wielka pustka po kimś, kogo właściwie znałam niewiele. Wciąż to samo pytanie kołacze mi się po głowie: dlaczego? Dlaczego właśnie on, dlaczego ktoś tak potrzebny tu musiał odejść Tam, dlaczego tak nagle, tak wcześnie? I jaki plan miał Bóg, że na tak krótką chwilę jednak postawił go na naszej drodze? Zbieg pewnych okoliczności, raczej przypadkowych, sprawił, że dano nam było się poznać - mężowi mojemu wcześniej, a mi później. Miałam taką nadzieję, że ta nasza znajomość z nimi ewoluuje, że będzie z niej wiele dobrego, czułam, że oni mogą mnie wiele nauczyć, wiele pokazać. I tak pewnie wciąż jest, choć jego już nie ma tu. Niesamowite było dziś jego pożegnanie poprowadzone przez neokatechumenów. Żarliwa wiara, która od nich bije. Przepiękne, wzruszające i porywające śpiewy. I to niezbite przekonanie, że każda śmierć ma sens, choć nam po ludzku wydaje się inaczej. 

Oglądam przepiękne zdjęcia z wesela, na którym bawiliśmy się zaledwie dwa miesiące temu. Ja z wielkim brzuchem, oni też uśmiechnięci i szczęśliwi. Wydaje się, że to było wieki temu. W jakimś zupełnie innym świecie, w alternatywnej rzeczywistości. Jak pisał poeta
kochamy wciąż za mało i stale za późno
  (...)
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą

czwartek, 26 września 2013

krótko

Po nocnych atrakcjach matka zaliczyła już dziś drzemkę regenerującą. Mam jeszcze ten komfort, że mężu ostatni dzień jest w domu. Od jutra wraca do pracy, a ja zostaję sama z dwójką i jestem bardzo ciekawa, jak ogarniemy temat. M. w dzień śpi w miarę, gorzej w nocy. Pobudki co godzinę, wiszenie na cyckach, bolący brzuszek, masowanie, tulenie. Cudna jest ta mała istotka, a nieprzespane noce nie są już dla mnie taką katorgą jak przy pierwszym dziecku. Wiem, ze trzeba to przeżyć i cieszę się, że karmię cyckiem. Wiem, że ten czas tak szybko minie i dziecię w mig stanie się duże. Aktualnie śpię z maluchem w drugim pokoju, bo najpierw F. był chory (kaszle jeszcze okropnie), a teraz rozłożyło ojca rodziny. Mam nadzieję, że M. i ja się nie zainfekujemy.

Od dwóch dni także wielki smutek u nas. Zginął w wypadku nasz kolega. Zostawił żonę z dwójką dzieci. Choć znaliśmy się krótko, zdążyliśmy poznać go jako wspaniałego, ciepłego i mądrego człowieka. Nie mówimy mu "żegnaj", lecz "do zobaczenia", choć trudno uwierzyć w jakiś sens odchodzenia tak młodych i potrzebnych tu na ziemi ludzi jak on...

piątek, 20 września 2013

krótko wieczornie

Pierwszy tydzień w domku zleciał nam jak z bicza trzasł. Jak to dobrze, że mój kochany mąż jest z nami. Teraz moją uwagę zaprząta głównie to, że starszy się dzisiaj pochorował i martwię się, żeby młodszy tego nie złapał. No i to, że młodszy nie może walnąć kupki i prawie dzisiaj nie spał w dzień. Właściwie tylko przy cycu zasypia... Ot, dylematy i zmartwienia. Idę obudzić męża, co zasnął czytając starszemu. Ale starszy nie śpi...:)

środa, 18 września 2013

wieczorową porą

19:50. Młodszy wykąpany i zawinięty w uszyty przez babcię rożek śpi w wózku w dużym pokoju. Starszy czyta w sypialni z tatą, a zaraz będzie usypiany przeze mnie. Logistycznie wieczór ogarnięty. 

Dziś zaliczyliśmy pierwszy spacer - dotychczas tylko wietrzyliśmy maluszka na balkonie. A maluszek? W dzień śpi lepiej niż w nocy, ogólnie spokojny, zadowolony, pogodny, nie płacze. W nosku furkocze mu jeszcze poszpitalna wydzielina i zastanawiam się, kiedy mu to minie. Zaraz nam strzeli tydzień w domku. Dobrze, że jest jednak ta instytucja położnej środowiskowej. Byłam ogólnie przeciwna jej przychodzeniu tutaj, ale to chyba przez pobyt w szpitalu - bardzo chciałam już do domu i sama myśl, że ktoś obcy będzie mi przeszkadzał w cieszeniu się ciepłem domowych pieleszy była niemiła. Niesłusznie. Nasza środowiskowa okazała się wspaniała i ciepłą osobą i wniosła do naszego świata opanowanie i spokój. Bądź co bądź, niby doświadczona ze mnie mama, ale dzidziuś i jego "obsługa" budzą wciąż ciut mój lęk. Coraz mniej, ale wciąż sytuacja jest nowa. Następne odwiedziny w poniedziałek i wtedy będziemy ważyć Misiaczka. Na pewno przybierze na wadze, zważywszy na fakt, ile wisi na maminych cyckach:) No i znów jestem mamą karmiącą. Wspaniałe to uczucie dawać maluchowi to, co najlepsze, a zwłaszcza maluchowi po pewnych zdrowotnych przejściach. 

niedziela, 15 września 2013

w DOMU!!!

Jest 7:17, dzidzia usnęła mi na chwilę w wózku, starszak śpi jeszcze z tatą, a ja melduję, że jesteśmy od przedwczoraj w domku i powoli się ogarniamy. Nasz M. urodził się 4.09.13 o 8:23. Ważył 3960 kg i mierzył 58 cm. Poród siłami natury!!! Na dzień przed planowanym wywołaniem porodu. Wszystko się pokomplikowało, bo zdiagnozowano u niego zapalenie płuc i byliśmy 10 długich dni w szpitalu. Mój straszak był z babcią i wspaniale sobie radził. Teraz też zmiany życiowe bierze na klatę. Jest bardzo dzielny. Ja w dobrej formie. Szwy zdjęto mi jeszcze w szpitalu. Wszystko trochę jeszcze rwie i pobolewa, ale w granicach normy. Do cesarki nie ma porównania. Po cesarce chodziłam zgięta wpół, ledwie mogłam zająć się dzieciną, nie umiałam podnieść F. do karmienia, przełożyć go z piersi do piersi. Teraz jestem w szoku, że kobieta może w niecałe dwa tygodnie po porodzie poruszać się tak sprawnie i tak dobrze się czuć. Choć oczywiście poród sn to nie piknik, ale i cesarka nią nie jest. Ale po moim pierwszym porodzie miałam długo traumę, poczucie krzywdy, niespełnienia - męczono mnie 12 h, po czym zrobiono cesarkę. (Dziś widzę, jaka byłam głupia - miałam zdrowe, dorodne, czteroipółkilowe dziecko, w czwartej dobie nas wypuszczono). Teraz mam poczucie, że wszystko poszło jak trzeba, a ból i cierpienie schodzą na dalszy plan, bo dostałam nagrodę w postaci pięknego, też dorodnego, dzieciątka. Niestety szybko okazało się, że dzidzia jest chora, ale nie chcę już o tym myśleć. Od piątku płuca są czyste, a ja chcę wierzyć, ze dalej będzie już dobrze!!!

poniedziałek, 2 września 2013

poniedziałkowo

Dziś czwarty dzień po terminie. Byłam u lekarza. Rozwarcie małe, ma 1 cm. W środę mam się pojawić w szpitalu, bo mój lekarz jest na dyżurze i pewnie otrzymam wspaniałą kroplówkę, a jeśli M. nie pokwapi się do wyjścia, to pewnie czeka mnie cesarka. Wszystko odbędzie się jeśli na porodówce będą luzy. Jeśli nie - pewnie zaczekam do czwartku lub piątku, a wtedy będzie już inny lekarz...

Wiem, że nie jest źle. Na oddziale będzie akurat w środę nasza znajoma położna (była też przy naszym pierwszym porodzie). To luksus, na który rzadko kto może liczyć. Jestem jednak w kiepskiej formie. Znów działanie przeciw matce naturze. Znów sztuczne wyciąganie dziecka na ten świat. Nie tak miało być. 

Chciałam, żeby zaczęło się wcześniej, chciałam spróbować, czym jest naturalny poród, który sam się zaczyna, chciałam doświadczyć działania matki natury. Każda komórka w moim ciele buntuje się przeciw temu, co ma nastąpić. Wiem, że jakkolwiek się stanie, nie obędzie się bez cierpienia. I nie to cierpienie mnie przeraża, a raczej medykalizacja i sztuczność całego przedsięwzięcia. Nie chciałam, żeby tak było. Ale będzie już prawie tydzień po terminie i lekarz nie chce już czekać do następnej środy, choć oczywiście można by. Jego zdaniem matka natura w którymś momencie ruszyłaby do akcji, ale lepiej już kolejnego tygodnia nie czekać. Bo dziecko i tak może być duże, a macica już raz była cięta. Nie wyobrażam sobie zresztą dla własnego widzimisię narazić w jakikolwiek sposób życie maluszka. Jestem już zmęczona noszeniem brzuszka, ważę 76 kg (choć ponoć wyglądam szczupło). Babcia jest u nas już trzeci tydzień, F. się do niej przyzwyczaił i wiem, że ma dobrą opiekę. Świetnie się dogadują i tworzą zgodną komitywę. Więc o niego obawiam się coraz mniej. Poza tym coraz więcej rozumie i wiele rzeczy można mu wytłumaczyć. Cieszyłabym się zatem, gdyby M. pojawił się wśród nas w tym tygodniu. To już 41. tydzień ciąży nam mija...

Po urodzeniu pierwszego dziecka powiedziałam, że porodu już sobie wywołać nie dam. Mijają trzy lata i jestem znów w tym samym miejscu! W tym samym punkcie... Zabrakło mi odwagi, jaj, samozaparcia, żeby załatwić sobie cesarkę. Wiem, że to możliwe - chyba każdy wie. Wciąż liczyłam, że wszystko zacznie się samo, że wody odejdą, że się potoczy... Nie potoczyło się. M. wychodzić się nie chce, a ja głaszczę mój brzuch i proszę: synku, może jeszcze dzisiaj w nocy? Może jutro?

Tłumaczę sobie, że mam łatwość zachodzenia w ciążę i noszenia ciąży. Widocznie nie można mieć wszystkiego. Łatwości rodzenia jak widać nie mam. I tyle.

niedziela, 1 września 2013

niedzielnie

Dziś niedziela, myślę, że ostatnia niedziela w starym składzie. Jutro do lekarza i on zadecyduje, jaki będzie dalszy tok działań - czy zostanę w szpitalu już jutro, a może dopiero we wtorek lub środę? Mam nadzieję, że nie będzie chciał czekać do weekendu.

Babcia w kuchni gotuje obiad. Biedaczka, nie doczekała się rozwiązania, choć goniła mnie po spacerach i dzielnie zapewniała porcję ruchu, bo przecież na pewno od tego urodzę przed terminem. I wszystko to na nic! :P

Wkrótce pojawi się dziadek, a po obiedzie mężu i ja mamy udać się na spacer, abym miała porcję ruchu:D A ja od samego początku gdzieś intuicyjnie czułam, że i tę ciążę przenoszę. Przeczuwam kolejne wywołanie porodu i cesarkę w nadchodzącym tygodniu. Zobaczymy.

Mój F. czuje pismo nosem - wie, że coś się dzieje, że coś się szykuje, a mianowicie zmiana. Czuje się zagrożony i prawie na krok mnie nie odstępuje. Mama, mamka, mamuleńka. Z mamą zasypia, z mamą zostaje, gdy tata idzie mu rano zrobić mleko, do mamy musi się tulić, z mamą iść za rączkę, iść siusiu i tak dalej. Myślę, że jego niesygnalizowanie potrzeb też ma związek ze zmianą zyciową, która się szykuje. Tak to już jest. Opowiadałam mu ostatnio, że jak będzie z nami dzidziuś, to mama będzie się musiała nim zajmować, zmieniać pieluchy, że będziemy wozić go wózkiem i że mama może mieć trochę mniej czasu dla F. A F na to: Chces tu być z mamą bez dzidziusia.

Dziadek przybył, zatem kończę.