piątek, 27 kwietnia 2012

fąfle

Skrótowo informuję, że plany weekendowe się posypały, bo dziecię wirus przycisnął, przez ojca chrzestnego przywleczony i zaaplikowany. Dzisiejsza noc należała do ciężkich, ale ogólnie noce są ostatnio kiepskie. Dziecię jest zaglutowane całe, a fąfle rozmazuje sobie na pysiu, wyciera w matkę, tudzież dekoruje nimi szybę balkonową. Przepraszam za szczerość, ale kto ma dzieci, temu fąfle nieobrzydliwe. Teraz udało mi się go uśpić, a sama wciągnęłam lekki obiad plus dwa ciastka maślane zapewne z izomerami trans i zamierzam zalec obok chorego choć na 15 minut...

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Yes, weekend

Oppps, nowy interfejs bloga, jak ja nie lubię takich zmian... trzeba się od nowa we wszystko wgryzać. Cudowny weekend za nami. Mąż nareszcie wolny weekendowo przez czas jakiś i zamierzamy z tego korzystać. Wypoczęłam, nacieszyłam się mężem moim, choć jeszcze mi mało:) Tak bardzo brakowało mi takiego spędzonego we trójkę weekendu - dopiero teraz sobie to uświadomiłam.

W sobotę przed południem zaliczyłam fryzjera. Znajoma z sąsiedniego bloku prowadzi zakład niedaleko i zapraszała mnie serdecznie. Głupio było odmówić, a i ciekawa byłam co mi zaproponuje i za jaką cenę, więc zapisałam się i oto podsumowanie: obcięła mnie może i ładnie, choć nie bardzo widać, że byłam u fryzjera:) Nie chciałam jakiś radykalnych cięć, bo teoretycznie chcę trochę włosy zapuścić, więc i radykalnie tych włosów nie podcięła. Rzeknijmy tak: są krótsze i ładnie się układają, więc jestem zadowolona, ale nie z ceny. Wybuliła mi 55 zł, żadnej zniżki dla znajomej, z czego wnioskuję pazerność na kasę. Sorry, ale nawet te głupie 5 zł obniżki "po znajomości" byłoby milutkie. A tu nic - wszystko wg cennika. Gdyby jej córka przyszła do mnie na korki, to na pewno policzyłabym jej mniej, no ale może ja jestem naiwna i niezaradna? Nie wiem, czy do niej wrócę, bo u innej fryzjerki niedaleko zapłaciłam 35 zł. Zobaczymy. Nie chodzi tu do końca o te pieniądze, a o gest. Gest się liczy i klasa. Tej zabrakło chyba.

Co dalej w sobotę się działo? W czasie mojego fryzowania mąż z synkiem zaliczyli większe zakupy, a potem do domku wróciliśmy (ja jeszcze po drodze w mięsnym i w lumpeksach), mały spać, my obiad i odpoczynek, a późnym popołudniem udaliśmy się do galerii handlowej Malta. Mi chodziło głównie o wizytę w Marks & Spencer, bo skończyła mi się ukochana herbata Earl Gray. Odwiedziłam też TK Maxx, gdzie zakupiłam łyżkę cedzakową, małe lusterko do makijażu i małą tortownicę ze szklanym dnem. Zajrzałam do kilku innych sklepów, przymierzyłam dla draki jakieś buty, ale ogólnie szkoda mi było siana na cokolwiek. Ceny - nawet te zniżkowe - trochę mnie powalają. Nie masz to jak porządny second hand, w którym można zakupić t-shirt dla dziecka za 3 zł i piękną lnianą tunikę za jedyne 14 zł:)

Jeszcze jedna refleksja moja z galerii: dużo niemowląt. Ja się zapytowywuję: po co matki jeżdżą do galerii z niemowlętami swymi? Płacze taki biedaczek, ukoić się go nie da, jarzeniówki po oczach świecą, klima w sklepach daje czadu, wkoło hałas, ludziska biegają, muzyka gra - to chyba za dużo jak na system nerwowy dwumiesięczniaka? Spora liczba takich niemowląt i sporo tatusiów z niemowlętami w wielkomiejskich wózkach ze skrętnymi kołami, z minami grobowymi na swe żony czekających. Kolejne moje pytanie: dlaczego taki ojciec nie weźmie dziecięcia na spacer nad Jezioro Maltańskie, podczas gdy matka w sklepach wyżyć się musi? Absolutnie rozumiem potrzebę takową po sklepach latania, ale dziecię skorzystać może nas jeziorkiem, bo to jest właśnie wielka zaleta galerii Malta, że prosto z pierwszego czy któregośtam poziomu można mostkiem przejechać prosto nad jezioro. Tak uczynili moi chłopcy. Wilk był syty, owca cała. W pełnym zadowoleniu i zgodzie udaliśmy się na straszliwy parking, po którym zjazd jest jako roller coaster, ale to nic w porównaniu z wjazdem! Szacun dla męża mego za te manewry wojskowe, szacun!

Niedziela to tradycyjnie msza u Dominikanów - uwielbiam te spotkania, bo są silnie protestancko nacechowane - tak mi się wydaje przynajmniej. Możemy chodzić na nie we trójkę i cumprujące po całym kościele dziecko nie budzi tu sensacji, jst to bowiem msza dla rodzin z dziećmi. Dzieci są wszędzie, biegają po kościele, zaczepiają się, wchodzą nawet po schodkach tuż przed ołtarzem - mogą być blisko Boga i nikomu to nie przeszkadza. Czuje się duch wspólnoty, a śpiewy i przygrywki gitarowe to coś, czego nigdy chyba nie będę mieć dosyć. Tak więc msza, potem spacer na rynek, gdzie podziwialiśmy ułanów na koniach i gdzie spotkaliśmy się z dawno niewidzianymi znajomymi (buźka Aniu!). Powrót do domu, synek spać, a my ogarnęliśmy chatę i o 16 przyjmowaliśmy miłych gości, wśród których był chłopiec lat prawie dwóch, więc dziecię nasze miało z kim próby zabaw uskuteczniać. Piszę "próby", bo nie ma chyba jeszcze w tym wieku jakiejś większej interakcji między dziećmi. "Każdy sobie" - można rzec, ale i tak było milutko.

Wspaniały weekend, akumulatory na kolejny tydzień naładowane, a ja wypoczęłam, choć nocki są ostatnio ciężkie - F. wyłazi kolejna - ostatnia już - czwórka i na nią spędzam częste nocne pobudki. Znów stałam się mleczarnią - w nocy i nas ranem synek mój cycka chce, a jak nie chcę dać, to ryk podnosi taki, że dla świętego spokoju i ciszy nocnej poszanowania wciskam mu cycka w dzióbek i zapadam w sen sprawiedliwego. Chciałam ostawić go od cyca do wiosny. Mamy prawie maj i kolejny mój plan jest taki, że jeszcze do końca maja - będzie miał półtora roku. Sęk w tym, że jak uświadomię sobie, jaką porcję zdrowia, przeciwciał, probiotyków, prebiotyków, witamin i minerałów on dostaje w tej małej wieczornej porcyjce, to tak bardzo żal mi go tego pozbawiać... Ech, życie, życie:)

piątek, 13 kwietnia 2012

biiiii :)

Gdy nie mam ochoty pisać, to nie zmuszam się i blog leży odłogiem, trudno. Chyba jednak powoli wracam znów do blogowania. Odnotować muszę bieżące osiągnięcia dziecka naszego, aby w przyszłości wiedzieć, że w wieku prawie 17 miesięcy nasz syn:
-mówi mama, tita, baba i generalnie powtarza ładnie proste wyrazy dwusylabowe, np kupa:), auto (ato), ryby (yby), kiwi (kibi), generalnie każdego dnia uda mu się powtórzyć coś nowego
-gdy chce czegoś dosięgnąć lub mam mu coś podać, woła: ada! ada! lub nawet: da! da!
-na pytanie: jak robi krówka? odpowiada z szerokim uśmiechem: muuuuuuu!
-gdy znajdzie w książeczce pszczołę, woła: biiiii!!!! Tak samo woła zapytany, jak jest pszczółka po angielsku:) - szkoła tatusia:)

Używając body language pokazuje nam gdzie Franio ma włoski, brzuszek, uszka, oczka, a nawet ząbki. Przykłada bucik lub skarpetkę do nóżki - wie, że tam ich miejsce. Patyczek kosmetyczny pcha do uszka z ważną miną, a szczotką do włosów jeździ sobie po łepetynie. Wydaje ryk niczym człowiek pierwotny na polowaniu, gdy nagle zapalimy światło lub gdy ogląda dawno niewidzianą książkę.

Ulubione zabawy? Wykładanie puszek z konserwami z szafy na podłogę w kuchni i ponownie pakowanie ich do szafy, wyciąganie pudełek plastikowych i garnków z szafy narożnej w kuchni i rozkładanie ich na podłodze, jazda na koniku na biegunach, czytanie książeczek z mamą, no i oczywiście rozładowywanie zmywarki - Franek wyjmuje po kolei naczynia i podaje mamie lub tacie, którzy się schylać do zmywarki nie muszą - prawdziwa to pomoc:)

A u mnie smutnawy jakiś dziś nastrój, siedzę sama w domu, dziecię śpi, marchewka z groszkiem pyka na piecu, za oknem szaro i smętnie. Brak pomysłów na popołudnie, chyba pozostanie nam siedzieć w domu i czytać książki, co nie jest znowu takim złym wyjściem. Smętnie mi też na sercu jakoś, bo staram się wypośrodkować dobre relacje z mężem i dobre relacje z innymi członkami rodziny i nie bardzo mi to wychodzi. Czuję się jak mobbingowana początkująca pracownica wielkiej korporacji - ani w jedną, ani w drugą stronę ruszyć się nie mogę. O szczegółach pisać ochoty nie mam.

Zaczął się kręcić mój biznes - daję lekcje angielskiego, tak więc odciążam męża i skończy się jego pracowanie każdoweekendowe. Wciąż karmię wieczorami i postanowiłam, że nic na siłę. Choć myślimy powoli o kolejnym dzidziusiu, muszę najpierw zakończyć karmienie pierwszego - tak postanowiłam. A kończyć jakoś nie mam ochoty. Trochę jest tego pokarmu wieczorem i widzę, jaką przyjemność maluchowi mojemu sprawia to wieczorne przytulenie się do maminej piersi. Żal mi kończyć, więc nic na siłę, bo i mi radość daje to wielką. Cudowne jest to karmienie. No i całą zimę maluch był zdrowiuteńki - w grudniu katar i od tej pory spokój - na pewno po części jest to zasługa zdrowego maminego mleka regularnie przyjmowanego - nie szkodzi, że w małych już ilościach. A mama leczy zęby i jeszcze dwie lub trzy wizyty jej zostały. Na koniec zdejmowanie kamienia i lakier. Tak z panią dentystką uzgodniłyśmy, a wymiana amalgamatów po kolejnej ciąży.

Czytam cudowną książkę z wydawnictwa Mamania. Gdy skończę, opiszę moje wrażenia. Zamówiłam też kolejne trzy pozycje z tegoż samego wydawnictwa. Czasu na czytanie ciut brak, bo lekcje muszę też przygotowywać, ale damy radę ze wszystkim, byle wiosna była.