czwartek, 26 maja 2011

szparagi


Dziś mój pierwszy Dzień Mamy, choć rok temu też byłam już mamą brzuszkową:) Wszystkim Mamom, które zaglądają na mojego bloga życzę, aby macierzyństwo było dla nich spełnieniem życiowych nadziei...

Poniosłam dzisiaj klęskę jeśli chodzi o przygotowywanie obiadów dla mojego Krokodyla, który ogólnie bardzo lubi nowe smaczki, ale dzisiejszy krem ze szparagów W OGÓLE mu nie zasmakował. Robił prześmieszne miny i wykrzywiał pyszczek, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że to co mi wydawało się przepyszne, jemu było kompletnie nie w smak. Mieszanina smaków była zbyt silna - krem z główek szparagów był troszkę gorzki, troszkę słodkawy, a troszkę nie wiadomo jaki. Próbowałam go wymieszać z dobrze znanym już ziemniaczkiem, ale i tu dziecko odmówiło. Skończyło się więc na kaszce:)

Teraz tatulek czyta synkowi, oswajając go z językiem angielskim, a ja mam czas na sklecenie tegoż właśnie posta. Jutro wyjeżdżamy do moich rodziców i ja z Krokodylem zostanę tam na tydzień. Nie będzie łatwo bez mężulka...

Ostatnio na spacerach, gdy Franczesk śpi, powtarzam słownictwo. Oj, zamuliło się wszystko w mojej głowie. Teraz mam na tapecie wszystkie dziwne słowa przynależące do wdzięcznego działu ANIMALS, czyli wszystkie miałczenia, pohukiwania, wycia, piszczenia, gdakania, kwakania itp. Do tego wszystkie kobiety-lisy, kobiety-jelenie i kobiety-konie:))) Itepe, idete. Gdzieś otwierają się szuflady, które przez ostatni rok się pozamykały. Muszę jednak przyznać: lubię to, kręci mnie to. Trzeba by wrócić do zawodu powoli...znaleźć chociaż jednego-dwóch uczniów, żeby z obiegu nie wypaść. A z drugiej strony - tak mi cudnie z moim małym synkiem w domu, obiadki, spacerki, cycuszek...ach.
I don't care
I have no luck
I don't miss it all that much
There's just so many things
That I can't touch I'm torn...


PS Mój telefon już działa...:)

środa, 25 maja 2011

życie bez telefonu...

Ten dzień jest inny niż wszystkie poprzednie dni - przynajmniej w ostatnim półroczu, ba! nawet roku. Otóż wczoraj zablokowałam sobie zupełnie niechcący kartę SIM, a że nie posiadam kodu PUK, więc stałam się mamą beztelefonową i... tak mi dobrze! Pewnie do czasu, aż ten telefon będzie mi niezbędny, ale póki co jeden dzień przymusowego odcięcia się od świata jest wspaniały. Do sprawdzenia, która godzina używałam zegarka (!), podczas spaceru nie spoglądałam nerwowo na telefon, nie dzwoniłam do męża do pracy z zapytaniem jak mu leci dzień, nie wypisywałam smsów do dzieciatych koleżanek, a kumpela dziwnym trafem dotarła na kawę, choć nie mogła mi napisać smsa w stylu "już do ciebie jadę" albo "właśnie wsiadłam do autobusu". Wiedziałam że będzie u mnie ok 14 tyle. Parę minut w tę czy w tamta stronę, who cares?

Wczorajszy incydent uświadomił mi, jak bardzo uzależniłam się od tego gadżetu, jakim jest komórka. Gdy "to" się stało, zrobiłam się z automatu nerwowa, bo wydawało mi się, że już nie panuję nad rzeczywistością Bo co jeśli mąż będzie musiał zostać w pracy dłużej? Jak da mi znać? A jeśli.... (tu przyszło mi do głowy tysiąc sytuacji, które mogą się wydarzyć A JA PRZECIEŻ NIE MAM TELEFONU). Potem odetchnęłam. Przecież jeszcze pamiętam, jak to było, jak nie miałam komórki. Było to co prawda dziesięć lat wstecz z hakiem, ale jak chodziłam do liceum, to z koleżankami gadało się przez stacjonarny (oj gonili nas rodzice za rachunki...) i jakoś się żyło. Powiem szczerze - dobrze mi bez tej smyczy okropnej, to były piękne czasy. Jak chciało się do kogoś wpaść, to po prostu się wpadało, a nie trzeba było zapowiadać się telefonem czy smsem. Więzi międzyludzkie krzepły. No i mniej nerwów było. Mąż z pracy nie przyjechał na czas - trudno, widocznie musiał zostać dłużej. Nie miało się od razu wizji wypadku i potrzeby natychmiastowego zadzwonienia do drugiej połowy i spytania "gdzie jesteś?" Swoją drogą, do dziś pamiętam jak za granicą gościliśmy u pewnego bardzo sympatycznego polskiego małżeństwa. Gdy do nich przyszliśmy, facet był jeszcze w pracy. Otóż gdy spóźniał się już 10 minut, jego żona dzwoniła ze słowami "Tadeusz gdzie jesteś??? Ja się denerwuję!!!" A był biedak na ostatnich światłach przed swoim domem... No więc tak to jest z komórkami. Ja osobiście nie znoszę tej smyczy i najchętniej bym trochę bez niej pobyła, ale do weekendu muszę coś zrobić z problemem, bo wyjeżdżamy do rodziców i na przyszły tydzień tam zostanę, więc chciałabym jednak mieć jakiś kontakt z mężulkiem. Wiem, ze jest wiele plusów komórek, wiem że wielu osobom uratowały one życie i pewnie gdyby zrobić bilans zysków i strat, to tych zysków byłoby o wiele więcej. Mimo to - mi bez komórki jest cudnie. No i rodzinka nie może zadzwonić z pytaniem, czy moje dziecko ma wciąż katar??? (A wciąż ma). A jakie męczące były te telefony, praktycznie codziennie, gdy już byłam po terminie porodu (urodziłam prawie 2 tygodnie po terminie)... ach, jakie wspaniałe byłoby życie bez komórki, ale się rozmarzyłam. Wizja tego świętego spokoju, jaka się właśnie roztoczyła przed oczami duszy mojej jest wręcz utopijna... takiego życia nie ma, więc cieszę się tą kilkudniową wolnością, którą sobie sama niechcący zafundowałam:) Ciekawi mnie Wasz pogląd na tę sprawę...

niedziela, 22 maja 2011

Szczęście i Miłość :)

Mój mąż i synek mają takie wieczorny rytuał: po tym jak mąż kąpie synka i przebiera go w piżamkę, włącza komputer i razem tańczą (Franio na rękach u taty, odwrócony twarzą do świata). Nasz maluszek bardzo lubi te wieczorne momenty i szalenie zabawne jest obserwowanie jego śmiesznych minek. Często słuchają reggae, bo tata bardzo reggae lubi. Właśnie są w trakcie takiego wieczornego tańca (tym razem Michael Jackson, kochany Mikey, odszedł na parę dni przed naszym ślubem), a ja patrzę sobie na tych dwóch mężczyzn mojego życia i tak myślę, że to właśnie jest szczęście, pure hapiness, chciałoby się rzec. Patrzę sobie na mojego kochanego męża, którego 5 lat temu pokochałam miłością ogromną i studencką, patrzę na tego maluszka, który jest wierną kopią swojego taty i wiem, że to właśnie jest szczęście! A ten nasz maluszek - jakie będzie miał życie? Czy będzie szczęśliwy? Czy znajdzie prawdziwą Miłość - jak jego rodzice? Takie pytania pewnie zadaje sobie każda mama. Teraz jednak porzucam te rozmyślania i dalej zachwycam się moją dwójcą:)

PS Dziś nasz synek kończy pół roku!!!

sobota, 21 maja 2011

zaqupy

Katar trwa. Dziś kupiłam lek homeopatyczny, może trochę ulży? Udane zakupy w lumpeksie i nie tylko uczyniły ten dzień całkiem miłym. Do tego obiad zrobiony przez mężulka i piękna pogoda... tylko ten katarek małego Misia spędza mi sen z powiek...

piątek, 20 maja 2011

aaaaapsik!

Długo nie pisałam, jakoś tak czasu brak. Nasz synek już trzeci tydzień męczy się z katarem, choć właściwie nie wiem, czy ten, który ma od środy to kontynuacja starego czy może już nowy? Lekarka podejrzewa alergię, ale do końca nie wiadomo. Oklepujemy, wpsikujemy, nawilżamy, wyciągamy, przytulamy i czekamy... Nie wiem czy przypadkiem Los kolejny raz nie gra mi na nosie. Być może czeka mnie następna niespodzianka. Jednym z przekonań, które noszę w sobie jest to, że moje dziecko nie będzie miało żadnych alergii. Zawsze trochę w duchu nabijałam się z tych wszystkich alergii. Mój synek, na cycusiu chowany, wszystkożerny, dziecko rodziców jak rzepy zdrowych itp... Być może po raz kolejny będę musiała zweryfikować swoje nastawienie. Podobnie sądziłam że urodzę naturalnie - w życiu nie przypuszczałam, że będę mieć cesarkę! Planowałam nosić dziecinę w chuście (dziecina od początku ciężka, a rana po cesarce rwie), odciągać mleko laktatorem i robić zapasy w zamrażalniku jak każda trendy mama (nie znoszę maszyny przyssanej do cycka), wozić dziecię w foteliku samochodowym osadzonym na stelażu od wózka, oczywiście zgrabnie popychając wózek jedną ręką, w drugiej dzierżąc torbę z zakupami zrobionymi w galerii hehehe (wg mnie gondola najwygodniejsza, a do galerii idę z Małym tylko jak mnie przyciśnie konieczność nabycia konkretnej rzeczy)... Pewnie więcej by się tego znalazło... no cóż. Macierzyństwo jak nic innego uczy nas życiowej mądrości, dystansu, akceptacji, pokory, radości...

W wózku leży Słoneczko
mamy i taty
Kluseczka
Małe rączyny i nóżki
włoski delikatniusie
Skąd się wziąłeś Maluszku?
Z brzuszka mamusi :)

środa, 11 maja 2011

zadaniowość

Stworzyłam sobie takie słowo: "zadaniowość" (a może ono już istnieje?). Gdy ciężko mi się zorganizować w ciągu dnia, staram się wyznaczać sobie małe cele, zadania. Czasami po prostu nie wiem od czego zacząć: w kuchni syf, w pokoju syf, planów na obiad brak itp. Wtedy robię sobie listę zadań i wykreślam te wykonane. Z każdym wykonanym zadaniem moje samopoczucie jest lepsze, bo 1) widzę efekty mojej pracy 2) wykonałam jakieś zadanie:))) Może to i głupie, że dorosła osoba musi się czasami w taki sposób motywować do działania, ale mi to naprawdę pomaga, ponieważ z natury jestem dość chaotyczna i czasami przez cały dzień robię trochę tego, trochę tamtego, a w gruncie rzeczy to efektów brak. A czysta i posprzątana kuchnia, choć to bardzo prozaiczne i przyziemne, sprawia, że od razu lepiej się czuję. Nie mówiąc już o tym, jak ugotuję coś pysznego dla mojego mężulka, np. wczoraj zrobiłam pyszne penne z białą fasolą i tymiankiem, a przepis miałam stąd. Bardzo proste i szybkie, a jakie smaczne i pożywne. BTW, coraz bardziej interesuje mnie kwestia gotowania dla mojego małego Krokodyla, bo słoiczki nie dość, że są drogie, to jeszcze dość ohydne:) Muszę kwestię zgłębić wkrótce, a póki co lecę obierać pyrki:)

wtorek, 10 maja 2011

wolność kocham i rozumiem:)

Udało się! Moja suknia ślubna dziwnym trafem sprzedana:) Na początku trochę mi było żal i chciałam ją zatrzymać (?), potem wystawiłam ją kilka razy na Allegro, ale jakoś nie poszła, a teraz - prawie 2 lata po ślubie - udało się. Bardzo się cieszę, bo sentyment do niej jakoś mi minął, może przez to, że teraz gdy jest Synek, achy i ochy byłej panny młodej poszły w kąt. Swoją drogą, teraz gdy robiąc zakupy w Rossmanie liczę każdy grosz (zawsze i tak jakoś tak dużo płacę) i gdy składamy ziarnko do ziarnka, dziwna wydaje mi się myśl, że zapłaciłam za tę suknię tyle kasy. Perspektywa się zmieniła... A oto sukienka (zdjęcie pochodzi ze strony producenta)

Zdarza się, że w ciągu dnia przychodzi mi do głowy jakiś temat, na który chciałabym się rozpisać, ale czasu brak. Potem, gdy - tak jak teraz - zasiadam na chwilę do komputera, w głowie mam pustkę. Dziś chodzi mi po głowie temat wolności: jak mało rodziców zdaje sobie sprawę, że dzieci nie są ich własnością i że wolność nie zależy od tego ile mamy lat... Można by rzec, że jest - niestety - towarem deficytowym. Lubię wolność, jaką daje mi przebywanie w towarzystwie mojego męża i jego rodziny. Duch wolności aż huczy. Czy ja będę potrafiła wychować mojego syna tak, by czuł się wolnym i nieskrępowanym bytem? Przecież on już teraz nie należy do mnie. Należy do świata, do siebie samego. Mam nadzieję, że nigdy o tym nie zapomnę.

czwartek, 5 maja 2011

katarek

Absolutnie uwielbiam bloga Fajerwerki. Trafiłam na niego jeszcze gdy byłam w ciąży i od tej pory śledzę, choć wpisy pojawiają się coraz rzadziej. Sposób, w jaki Fajerweka pisze o macierzyństwie daje mi radość i pomaga widzieć świat lepszym, a także - uczyć się od niej samej. Ostatni post mówiący o karmieniu piersią jest wspaniały.

Franka natomiast dopadł pierwszy w życiu katarek. Znosi go całkiem mężnie:) A my wpsikujemy, odciągamy, oklepujemy, mierzymy gorączkę i żyjemy dalej:)