środa, 17 października 2012

pilnie potrzebna krew grupy A- lub 0-

Pozwoliłam sobie zrobić zrzut ekranu z bloga Cały Świat Karli, bo kopiować się nie da, a nie mam czasu przepisywać wszystkiego. Więcej szczegółów na blogu Cały Świat Karli.




Nie mogę pomóc, bo mam grupę 0+, ale może Wy możecie? Nie wiem jak jest z oddawaniem w innych województwach, ale myślę że można się dowiedzieć od Karli.

niedziela, 14 października 2012

zupa z soczewicy

To nie jest co prawda blog kulinarny, ale pogadać o gotowaniu można, czyż nie? Właśnie ugotowałam zupę z soczewicy i tak się zastanawiam, czy lubicie sobie poeksperymentować z roślinami strączkowymi? Ja lubię i poniekąd jestem zobowiązana uwzględniać te szlachetne ziarenka w naszym domowym menu, bo współmałżonek mój przynależy do szacownego grona wegetarian, do którego i ja niechybnie kiedyś dołączę, a póki co jestem fleksitarianką:)

Soczewica zawiera mnóstwo wapnia, żelaza i białka, tak więc jest świetnym zamiennikiem mięssssska. A jak ja robię moja zupkę? Ano wrzuciłam do dużego gara pół paczki soczewicy (obojętnie jaka, ja miałam akurat zieloną), wypłukałam i podgotowałam z 10 minut. Do tej wody dodałam jeden mały przecier pomidorowy, puszkę pomidorów (dałam całe, ale lepsze są krojone, można i ze dwie puszki lutnąć, a co!) Znowu zagotowałam. Teraz mój patent - dorzuciłam do gara pół obranej i na dużych oczkach startej cukinii - taki zagęstnik, ale zupka od tego bardziej treściwa się staje, a ja mam tego dobra tyle, że wcieram to praktycznie do wszystkiego - taka już cudowna natura cukinii, że do czego ją dodać, to się przyjemnie wkomponuje. Znowuż zagotowałam. Dorzuciłam makaronu kolanka trochę - tak na oko, ze dwie garści, zależy jaki garnek duży i ile pozostałego dobra. Zagotowałam. Ten makaronik i tak dojdzie sobie w zupce sam, prędzej czy później. Przyprawiłam solą, pieprzem i cukrem. Zabieliłam śmietaną - akurat miałam kwaśną. Wymieszałam. Podałam mężowi na kolację z kromką chleba (tak, tu w Wielkopolsce skibkę nazywamy kromką, a kromkę nazywamy piętką:P).

Tak naprawdę ta zupa zawsze wychodzi mi inna, bo zawsze duch improwizacji porwie mnie w innym kierunku. Można dodać parę ząbków czosnku, a można też dodać podsmażoną wcześniej cebulkę. Można użyć innych przypraw, zrezygnować z makaronu czy cukinii. Można wetrzeć starty żółty ser - będzie się fajnie ciągnąć. Można tak naprawdę wszystko, a wyjdzie na pewno pyszna, pożywna i gęsta zupka - w sam raz na zimne jesienne popołudnie lub wieczór, zwłaszcza jeśli jesteście zakatarzeni - jak my:)

wtorek, 9 października 2012

o rodzicielstwie bliskości znów


Zaczytałam się w rozważania na stronce Dzikie Dzieci. Cieszę się, że żyję w takich czasach, naprawdę! Komputer to moje okno na świat. Nie wiem, jak mogłabym żyć bez codziennego dostępu do internetu, a przecież jeszcze jakieś dziesięć lat temu żyłam. Czytam rozważania na tej przemądrej stronie i tylko utwierdzam się w moich przekonaniach. Rodzicielstwo bliskości to dla mnie cudowne żeglowanie, przygoda. Żałuję, że gdy mój synek przyszedł na świat, nie miałam pojęcia czym jest i jak funkcjonuje rodzicielstwo bliskości. Idea pojawiła się później, nawet nie wiem jak - zapewne podczas moich wycieczek internetowych - dla wielu mam na macierzyńskim internet jest oknem, wehikułem czasu, skarbnicą informacji, miejscem spotkań. Tak pewnie trafiłam na jakieś informacje na jego temat i odkryłam, że to, co robię i z czym się poniekąd kryję i co staram się zmienić, jest praktykowane przez setki, ba - tysiące ludzi na całym świecie. Mało tego, praktyki takie mają swoją nazwę, a rodzice szerzący taką ideę są z tego dumni. 

Takie na przykład spanie z dzieckiem. Mama powiedziała mi, że dziecko od początku powinno znać swoje miejsce. Więc odkładałam do tego łóżeczka, bo przecież Tracy Hogg też kazała. I za każdym razem, gdy lądował u nas w dużym łóżku miałam wyrzuty sumienia. Że nie jestem dobrą matką. Że on się przyzwyczai. Że dziecko w łóżeczku powinno spać. Że z nim coś nie tak, a raczej ze mną i to moja wina, że on tak się budzi, bo przecież dziecko w nocy spać powinno (hahaha!). Itede, itepe. Trochę to trwało. A potem przyszedł trzytygodniowy katar u malucha i chcąc mieć go na oku, spałam z nim non stop, a właściwie on z nami. Teraz już w ogóle nie mamy łóżeczka. Śpimy razem, choć budzi to u niektórych ludzi zdziwienie. Ale co komu do tego, to nasza rodzina i nasze łóżko. 

Ogólnie wrzuciłam na luz i wszystkim to polecam. Dziecka nie trzeba tresować, nie trzeba karać, nie trzeba wzmacniać pozytywnych zachowań, nie trzeba non stop dyscyplinować. Jaki wspaniały luz i spokój daje rodzicielstwo bliskości. Matkowanie nie jest szarpaniną, udręką. Słucham go uważnie i szanuję. Nie mam ciśnienia, żeby go "wychować". Całe rodzicielstwo bliskości zostało już przetestowane przez moją teściową, która prawie trzydzieści lat temu robiła to, o czym my dzisiaj możemy wyczytać z internetu lub książek, i to niektórych. Miała odwagę to robić na przekór światu i wychowała samotnie dwóch wspaniałych mężczyzn, bazując trochę na koncepcjach Spocka, a w większości pewnie na swojej intuicji. Moja teściowa jest niesamowicie niezależna i chodzi swoimi drogami. Trochę jej tego zazdroszczę. Znamienne - gdy kiedyś spytałam ją, jak jej się to udało - tak wychować synów - odpowiedziała, że oni jakoś tak sami się wychowali. Piękne zdanie, prawda? 

To właśnie esencja rodzicielstwa bliskości - nie przeszkadzać dzieciom w rozwoju, tylko je wspierać. A cóż to jest to wspieranie? To jakby zawierzenie, że dziecko "wychowa się" samo, gdy tylko mu nie przeszkadzać. Być obok, owszem, gdy potrzebuje bliskości, rozmowy, wspólnego bycia, ale być dyskretnie, nienachalnie, żyć swoim życiem i dziecku też dać przestrzeń. Mój mąż to ciepły, otwarty człowiek, szanujący granice innych, ale też twardo pilnujący swoich granic. Wyrozumiały dla ludzi, bo nie musi poczucia własnej wartości budować na pokazywaniu im, że jest od nich lepszy. Zdystansowany, znający swoją wartość, ale nie zarozumiały. Umiejący kochać bezwarunkowo i pełen akceptacji dla wad i słabości - moich i innych ludzi. Takie otrzymał "wychowanie". Uczę się od niego każdego dnia. 

Mam wrażenie, że gdyby wszyscy rodzice zaczęli spać ze swoimi dziećmi, świat stałby się lepszy. Rodzice zaczęliby lepiej rozumieć swoje dzieci i słuchać ich potrzeb, a to w procesie długofalowym miałoby ogromny wpływ na przyszłość tychże dzieci. Od spania się zaczyna, że tak powiem. Wiadomo przecież, że więź z matką, z rodzicami, ufna więź, bliskość kształtują nas na całe życie, a bliska więź z matką to ładowanie baterii na całą dorosłość, to fundament dla innych relacji międzyludzkich. Cudowne wyposażenie, które sami możemy dać naszym dzieciom, ale często z różnych dziwnych powodów nie umiemy, nie chcemy. Sama wychowana byłam zupełnie inaczej. Drogi mojej mamy i moje jakoś nie mogą się na polu wychowawczym spotkać. Gdy ostatnio gościliśmy u rodziców, babcia próbowała położyć dziecko spać, ale nie chciał sam zasypiać. W końcu powiedziała mi: "Jak dbasz, tak masz. Przyzwyczaiłaś go i teraz jesteś niewolnicą". A mi jest żal, że mama nigdy moją niewolnicą nie była. Mnie macierzyństwo porwało całą falą i płynę, płynę, płynę........

Sytuacje

Sytuacje:)

Jestem z synkiem mym w sklepie mięsnym. Synek siedzi w wózku, ja robię zakupy. Nagle moje dziecko wrzeszczy w bliżej nieokreślonym kierunku :"Co za małpa!!!" :)))
***
Jesteśmy w gościach u znajomych. Franek bawi się zabawkami ciut starszej koleżanki. Nagle biegnie do mnie z jej pokoju, w rączkach trzymając jej szczotkę do włosów i woła: "Jeż! Jeż! Jeż!" :) Ot, skojarzenie. W domu też mamy szczotkę i nawet szczotkuję nią Frankowi czuprynę, ale ta właśnie - fakt, że mniejsza - szczotka skojarzyła mu się właśnie z jeżem.
***
Chłopczyk bawi się stojącą lampą do czytania. Nie lubię, gdy się nią bawi, bo majstruje przy żarówce, a ta lampa jest na stałe podłączona do prądu. Franek dopiera się do lampy i sam do siebie mówi: "Co jobisz, to jest lampa."
***
Myję mu tyłek na bidecie po zrobieniu kupala. Skończyłam myć, stawiam go na ziemi, a synek stwierdza: "Czysta pupka!".
***
Tata czyta Frankowi książkę o Bolku i jego nocniku. Jest tam fragment o tym, jak Bolek zrobił kupkę do nocnika, a potem mama Bolka i Bolek poszli do łazienki, aby wylać siusiu i kupkę do ubikacji. W książce jest napisane coś w stylu: Poszliśmy do łazienki, ja, mama Bolka i Bolek...". Tata czyta: "... ja, mama Bolka i...(tu przystaje, aby Franek mógł swoim zwyczajem dopowiedzieć resztę); Franek dopowiada: "... i miała czubek z kokardą!":))))

sobota, 6 października 2012

dziękuję Wam za wyróżnienia

Bardzo serdecznie dziękuję Wam za wyróżnienia. Dopiero dziś mam moment, by się tym zająć. Miło mi, że podczytujecie moje zapiski, że wpadacie tutaj i w komentarzach dzielicie się ze mną swoimi spostrzeżeniami.

Babeczkę otrzymałam od Hafijki i BiG m. Bardzo serdecznie dziękuję.


Natomiast odznaczenie Versatile Blogger odebrałam również od BiG m oraz od drogiej sercu memu Shoppanny. Tak na marginesie, polecam Wam jej przeciekawego bloga modowego. Oto Shoppanna w całej swej krasie, a prywatnie niebagatelna osobowość. Jedyna chyba blogerka, którą znam osobiście, bo po prawdzie to najpierw była znajomość w realu, a potem blogowa. No ale ad rem! Oba odznaczenia chciałabym przyznać Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie. Idę trochę na łatwiznę, ale mam wrażenie, że wszystkie mniej więcej blogerki, które chciałabym wyróżnić, już zostały wyróżnione wcześniej. Ot, kółko wzajemnej adoracji, ale co - źle nam z tym? Dodatkowo zielone odznaczenie wymaga ujawnienia 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie.
1. Kocham Węgry - spędziłam tam kilka miesięcy swojego życia i był to najbardziej beztroski czas w moim dotychczasowym życiu.
2. Nienawidzę mieć czkawki.
3. Nie potrafię zaciągnąć się papierosem - nieliczne wypalone w życiu fajki spaliłam metodą pufania.
4. Jestem - niestety - uzależniona od słodyczy i węglowodanów. Bynajmniej tego po mnie nie widać:)
5. Nie lubię telewizora.
6. W dzieciństwie kochałam Jane Seymour i serial Dr Quinn. Zbierałam wycinki z gazet o Jane i wklejałam do specjalnego zeszytu. Ach, gdzie te czasy sprzed googli - pamiętacie?:)

Tak na marginesie, ostatnie weekendy są dla mnie okazją do przebywania z arcyciekawymi osobowościami. Zeszła sobota to spotkanie z Agnieszką Stein, o którym pisałam, a dziś miałam niewatpliwą przyjemność być na dwóch wykładach Katarzyny Miller w Galerii Malta w Poznaniu. Pani Kasia to cudowny duch, dobry człowiek, genialny psychoterapeuta, kobieta z krwi i kości, chodzący realizm, akceptacja i radość życia. Czytuję jej felietony w Zwierciadle i niejednokrotnie odnajduję w nich siebie, oj tak - w tych kobietach, co do niej przychodzą. nie mogłam więc odpuścić sobie takiej przygody. I jedno zdanie pani Kasi zapamiętam na pewno: "Jestem taka (jaka? - każda z nas może sobie tu wstawić jaka jest) i chuj!" Przeciekawe spotkanie, przemądra osoba. Fajnie było - śmiesznie i swojsko.


piątek, 5 października 2012

McDusia - plasterek na duszę steraną

"Plasterek na duszę steraną" - tak nazwał mój znajomy jej powieści. Czekałam cztery lata na nową i oto ją mamy. Ledwo skończyłam ją czytać, a już zabrałam się do ponownej lektury. Pierwsze czytanie to chłonięcie książki całą sobą, jak zaciąganie się papierosem przez nałogowca. Drugie czytanie odbywa się już na spokojnie - wiem już, co się wydarzy i delektuję się innymi walorami książki. Obracam w głowie ulubione wyrażenia, słowa. Myślę o dawnych dziejach moich bohaterów. Lączę niewidzialnymi nitkami tę kolejną część sagi z pozostałymi.

Za co kocham Musierowicz? Za ten szczególny sposób oglądu świata, za słowa, w które ubiera moje własne wątpliwości, żale i nadzieje. Za to, że dzięki niej wiem, że nie jestem sama w swoim idealistycznym podejściu do świata. Za to, ze jestem z jej książkami - a może one są ze mną - już ponad piętnaście lat. A jednak wciąż zawsze mam ten sam dreszcz emocji nad jej nową powieścią, ten dreszczyk przed poznaniem niewiadomego, to miłe oczekiwanie, że oto nadejdą dwa - góra trzy dni wypełnione cudownym delektowaniem się, nurzaniem w ukochanej tematyce, pękaniem ze śmiechu i ocieraniem łez wzruszenia. Ściskaniem serca tą specyficzną obręczą. Powieści Musierowicz to podobno książki dla młodzieży. Ja widzę to trochę inaczej, bo każdą jej nową powieść głęboko przeżywam, po swojemu, po dorosłemu. A może to znak właśnie geniuszu pisarskiego - że czytać je potrafi z wypiekami na twarzy nastolatka, a dorosły przeczyta to inaczej, coś innego dla siebie znajdzie, inne rzeczy zwrócą jego uwagę, tu i tam ściśnie się serce, bo: inne doświadczenia, inne przemyślenia, inny ogląd świata po prostu.

Wczoraj wróciłam po 22:00 z lekcji angielskiego, a moi chłopcy właśnie zasypiali. Usiadłam w fotelu z książką i czytałam, czytałam, czytałam. Rechotałam jak żaba gdy swoje monologi prowadził Bernard i wyłam jak bóbr, gdy w dal odjeżdżał pociągiem Janusz - człowiek, który nie umiał kochać. Człowiek, który nie umiał kochać i został z pustymi rękoma, choć nie z własnej winy. Nikt tak nie umie pisać o emocjach, ludziach, miłości, odchodzeniu, umieraniu. Nikt tak głęboko nie dotyka mojej duszy jak ona. Nikt tak nie ubiera w słowa mojego żalu, radości, wątpliwości, nadziei. Dzięki niej nie boję się kochać, wierzyć, mieć nadziei, być sobą na przekór światu. Czuję się mentalnie jej córką. Jak pewnie jedna z wielu:)