piątek, 21 grudnia 2018

grudniowo


Another year has gone by - śpiewała Celine - and I'm still the one by your side after everything that's gone by.

Tak, przeszedł kolejny rok. Był to długi rok, naznaczony wieloma wydarzeniami. Niespodziewanie pożegnałam w tym roku kolegę. Dramatyczne okoliczności, w jakich odszedł M. rzuciły cień na cały kończący się rok i wpłynęły na to, że cały ten rok był właściwie smutny, bo wspomnienie tego wydarzenia wraca wciąż do mojej rodziny jak bumerang i nie chce zniknąć. Czas leczy rany - tylko na to można liczyć. Są rzeczy, których nigdy nie zrozumiem... Mam jedynie nadzieję, że tam, gdzie jest teraz, jest mu lepiej...

W marcu zorganizowałam event charytatywny dla syna znajomych i uzbieraliśmy dla niego ponad 3 tys. zł. Jestem z tego dumna i w lutym robię następny - też dla niego. Oprócz tego zbierałam książki dla fundacji i w tym roku też będę. Cieszę się, że akurat dla tych inicjatyw jest miejsce w mojej obecnej pracy.

Praca. Mój kochany mąż właśnie ją zmienia i kończy na dniach współpracę z firmą, z którą był związany prze 3,5 roku. W połowie stycznia zaczyna nową i mam nadzieję lepszą drogę. Mam nadzieję, że czekają go nowe ciekawe wyzwania i praca, która będzie mu odpowiadać. On jest typem osoby, która potrafi się świetnie zorganizować i pracować z domu, więc myślę, że akurat z tym nie będzie miał problemów - pracować ma bowiem z domu.

Moja z kolei praca bardzo mnie męczy. Mam w tym roku za dużo godzin do przerobienia i zgodziłam się- pewnie pochopnie - na wychowawstwo. Nie wiedziałam na co się rzucam, ale teraz już wiem. Cała moja para idzie nie w ten gwizdek, w który powinna. Lubię dydaktykę języka angielskiego samą w sobie, a tymczasem na tę właśnie dydaktykę mam w tym roku mało czasu i jako nauczyciel języka angielskiego nie spełniam w tym roku szkolnym własnych oczekiwań. Ta praca wielokrotnie mnie przerasta. Nie dosypiam, choć na szczęście jem porządnie, bo zamawiam często obiady w pracy. Coraz jednak częściej myślę, że przyjdzie mi się ze szkołą pożegnać - prędzej czy później. Płaca, którą za swoją pracę otrzymuję, jest śmiesznie niska. Tylko dzięki prowadzeniu 4 razy w tygodniu zajęć dodatkowych jestem w stanie dociągnąć do w miarę przyzwoitej pensji i nie daję już prawie wcale korepetycji. Ale prowadzenie tych zajęć dodatkowych kosztuje mnie mnóstwo energii i do domu wracam bardzo zmęczona. A chciałabym mieć czas na to, by zając się moimi chłopakami - są coraz więksi i uwagi potrzebują wciąż wiele, choć jest to inna uwaga niż kiedyś. F. chodzi już do II klasy i wiele rozmów trzeba prowadzić z nim na bieżąco, aby zniwelować wpływ środowiska. Dzieci w jego wielu są bardzo wulgarne i często chamskie. Wpływ ten niestety się udziela i wymaga ogromnej pracy w domu. M. na szczęście chodzi jeszcze do przedszkola i pochodzi jeszcze przez następny rok. Potem też czeka go szkoła... F. uczy się dobrze, jest chyba w czołówce klasowej. Jest odpowiedzialny i samodzielny. Zajmuje się sam swoimi lekcjami - czasami tylko trzeba z nim usiąść, jeśli czegoś nie rozumie i wymaga to wyjaśnienia. Nie wyobrażam sobie siedzenia z dzieckiem codziennie nad książkami - a wiele moich koleżanek tak właśnie robi. Dziękuję Bogu, że moje dziecko jest samodzielne.

Mnie regularnie w mojej pracy dopada jaką wirusówka i właśnie jestem wczoraj i dziś na zwolnieniu. Spałam 12 godzin i czuję się znacznie lepiej. Za godzinę pojadę po F. do szkoły, bo dziś kończy wcześniej - ma wigilię klasową. Tydzień temu poszłam na spacer z uczniami w za cienkich rajstopach (nie chciało mi się iść po getry na 2. piętro - głupia) i efektem było podziębienie w sobotę i infekcja pęcherza. W niedzielę zaczęłam brać silniejsze leki, bo stare dobre furag. nie pomagało, a bardzo bolał mnie brzuch i obawiałam się, czy to nie zapalenie jajników. W efekcie brania antybiotyku przyszło osłabienie i złapałam wirusówkę. I tak w kółko Macieju, jak nie urok, to sraczka albo przemarsz wojsk. Do tego w tym tygodniu wystawiłam z moją klasą i dwoma starszymi jasełka literackie - wyszło pięknie, ale przypłaciłam to ogromnym przemęczeniem i utrat zdrowia. W mojej placówce o wszystkim decyduje się na ostatnią chwilę i ja też dowiedziałam się na końcu listopada, że jestem odpowiedzialna za jasełka.W dwa dni napisałam scenariusz, jakoś to poszło, ale z przydziałem ról był problem do samego końca, bo dzieci chorowały i na dzień przed musiałam wypożyczyć jednego ucznia z kl. III, który na szczęście nauczył się roli z dnia na dzień. Efekt - nerwówka i stres. Odpocząć nie ma kiedy i ja właśnie dzisiaj odpoczywam. Kaloryfery mi grzeją, choinka daje przytulny efekt, a ja sobie siedzę w ciszy, piszę i nie wierzę, że to się dzieje - mam czas dla siebie... W ostatnim półroczu 2 razy w cytologii wyszło mi 3a. Trochę się tym martwię i zmieniam lekarza - po nowym roku mam wizytę i zobaczymy, co on powie. Może po prostu potrzebuję innych leków. Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecię. Czuję gdzieś tam w środku, że nasza rodzina nie jest jeszcze kompletna. Ale gdzie? Tutaj, w tym bajzlu, którego nie ma komu sprzątać, w tej graciarni? Znowu przechodzić przez ciążę, poród i inne atrakcje? Znowu wysłuchiwać, że to, tamto, siamto robię źle? Naprawdę, w ogóle nie mam na to ochoty. Decyzję więc póki co odkładam. Mam dopiero 36 lat :) Mam jeszcze czas...

P. rozkręca właśnie dodatkowy biznes. Ruszy pewnie od nowego roku. Zapożyczyliśmy się na sporą sumę - p. musiał zainwestować w sprzęt. Trzymam za niego kciuki i bardzo w niego wierzę.

Wigilia w tym roku wypada dopiero w poniedziałek - na szczęście. Okazuje się, że Piotr idzie jutro do pracy, więc pojedziemy do dziadków pewnie dopiero w niedzielę. Jakoś się te święta przeżyje, choć to spanie na tych okropnych twardych tapczanach mnie dobija. Chłopaki są coraz większe i coraz gorzej śpi mi się z M. Człowiek przyzwyczaja się do swojego łóżeczka i do swojego domku i co ja na to poradzę, że nie lubię tych kilkudniowych wyjazdów. Najchętniej zostałabym w domku albo chociaż wróciła do niego po 2 dniach świąt. Ech... Cieszę się, że są dziadkowie moi, że żyją, że możemy razem spędzić te Święta. Ale najchętniej po 2 dniach bym już spakował się i pojechała do siebie, a dzieci zostawiła. Zazdroszczę tym moim znajomym, którzy mają rodzinę na miejscu i nie muszą taki kawał się tarabanić. To wszystko mnie męczy i nudzi. W domku najlepiej i najcudowniej.

W Święta prześladował mnie zawsze stan zdrowia moich dzieci. W tym roku jakby lepiej. Co prawda obaj mają katar i kaszel, ale jest to raczej infekcja w stadium przemijania, a nie rozwoju. Chyba że jeszcze coś nowego nas dopadnie - uchowaj Boże.

Za 40 min. muszę jechać po F., więc teraz kończę i trochę posprzątam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz