Sobotni wieczór, maluchy śpią, a my częściowo po kolacji.
Za nami nielekki tydzień, ale co tam - byle do przodu.
Usunęłam znamię na plecach i mam założone trzy szwy. Ciągnie trochę i swędzi. Za dwa tygodnie wyjęcie szwów i może już będą wyniki badania histpat. Ciut się denerwuję, ale staram się myśleć pozytywnie.
Zlecenie oddałam. Praca była, jak zwykle, piękna, choć trudna, bo - choć nie leży to w zakresie moich obowiązków - oprócz robienia redakcji weryfikowałam także tłumaczenie, ot, z czystej nadgorliwości i ciekawości poznawczej. Kilka razy pomógł mój wspaniały mąż - gdy już ręce mi opadały i nie mogłam wykoncypować, co w danym zdaniu siedmiokrotnie złożonym autor miał na myśli, używając zaimka "it" i gdy jednocześnie czułam, że tłumacz jednak nie oddał prawdziwego sensu słów autora. Mój luby to człowiek wielu talentów i oto jeden z nich - literacko-translatorski. Mógłby w powodzeniem bawić się w tłumaczenia, bo posiada lekkość, wcale nie nieznośną, słownego bytu i za tę lotność, choć nie tylko za nią, uwielbiam go tak, że hej. Od dziesięciu prawie lat jestem jego najwierniejszą fanką i pozostanę nią forever:)
Wieje wiatr zmian, ale jeszcze nie mam ochoty o tym pisać...
A za dwa tygodnie...
Wezmę jako mama chrzestna na ręce małą Marysię...:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz