niedziela, 2 października 2016

paździochnik...

Wakacje były cudowne.
Tak serio, to już dawno zapomniałam, że gdziekolwiek byliśmy.
Był odpoczynek i jazda na rowerze.
Był czas na skrabelka i rummikub.
Na marsz z kijami brzegiem mora, które każdego dnia było inne i to w nim kocham.
Na śpiewy przy ognisku i gitarze.
Na (nie zawsze) płodne dyskusje.
Nasz F. poznał wspaniałego przyjaciela w analogicznym wieku, o pięknym imieniu. My w osobie taty tegoż chłopca pozyskaliśmy przyjaciela. Odwiedzą nas w listopadzie. F. już się cieszy i często o tym opowiada.

Stan na początek października jest taki: dzieci po ospie. Jutro ruszają do przedszkola. Najpierw wzięło M. i on przeszedł ospę pięknie i raczej bezproblemowo. Garść krost na plecach, garść na brzuchu i buzi. Jeden wieczór delikatnej gorączki. 10 dni później padł F. i tu już była jazda bez trzymanki. Od niedzieli do nocy z czwartku na piątek wysoka gorączka. Wysypany na całym ciele dziesiątkami dużych ropnych bąbli. Od środy leki antywirusowe na receptę. Już prawie 10 dni jest bez gorączki. Wczoraj wyszedł pierwszy dzień na dwór, a jutro - mam nadzieję - ruszą razem do przedszkola. Pierwsza choroba zakaźna za nami.

Wszystko nałożyło się z moim powrotem do pracy i dzięki mojemu nieocenionemu, wspaniałemu mężowi oraz ludziom dobrej woli w osobie babci i sąsiadek mogłam pracować. Pierwsze faktury wystawione. Jest dobrze, ale poległam. Gardło odmówiło mi w piątek posłuszeństwa i postanowiłam odchorować w weekend i odespać. Przemęczenie plus stres zrobiły swoje. Do tego w robocie mam sporo papierkowych zaległości, które muszę nadrobić, a dotychczas nie było kiedy. Dziś niedziela, dziadkowie w kuchni gotują obiad, a ja zalegam w piernatach i dobrze mi. A jutro znów do boju - jak pisał Anatolij Karpow :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz