Rok temu o tej porze miałam tu niezły armagedonik z dwójką dzieci do obróbki, ale było - minęło. Obecnie jestem, jak to mój synunio starszy mówi, "musią" na wychowawczym od ponad dwóch tygodni, zarabiającą, może nie jakieś ogromne, ale swoje pieniądze, bo popyt na korki jest. Obecnie mam cztery osoby tygodniowo, a od października dojdą mi jeszcze prawdopodobnie dwie. Póki co wystarczy i jeśli ktoś dzwoni, to już raczej odmawiam, chyba że jakaś sytuacja wyjątkowa ma miejsce.
Nic kosztem rodziny, a wiadomo, że dobrze, jak mama na czas przytulania, serwowania mleka i usypiania jest w domu. Co nie znaczy, że "ten mój" sobie nie radzi. Daje sobie radę perfekcyjnie z kąpielą i karmieniem dwójki, jeśli taka potrzeba zajdzie. No, ale mlekiem z cyca nie napoi:) Staram się, żeby nie było mnie wieczorem maks półtorej godziny - czyli godzina na lekcję i po piętnaście minut na dotarcie tam i z powrotem. Dlatego jeśli umawiam się na 17:15, to na 19 chcę być w domu i już nikogo na 19 nie wciskam. A jeśli wychodzę na 19:15, to o 20:30 chcę być w domu, żeby nakarmić cycem młodszego oraz wycałować i uśpić starszego. Pozostają jeszcze soboty i na razie dojeżdżam do jednego chłopaka, a docelowo ma być tych sobotnich osób trzy. W tzw. międzyczasie wykluł się też inny projekt, który być może dojdzie do skutku, ale o tym póki co - cicho-sza. Dlatego nie chcę się aż tak bardzo obciążać korkami, bo jeśli pomysł wypali, to będę mieć jeszcze więcej zajęć. Do tego opieka nad maluchem, no i ogarnianie domu, z mniejszymi lub większymi sukcesami :)
Dzięki temu, że coś robię poza domem, pogodziłam
się psychicznie z godzinami pracy męża mego. Co drugi tydzień nie ma go w
domu do 19, ale dzięki temu co drugi tydzień dwa razy wyjeżdżam na lekcje
właśnie rano. Pewnie zimą, gdy będę musiała skrobać auto, nie będzie mi
już tak do śmiechu, ale zawsze lepiej wyjeżdżać rano niż o 19, gdy
ciemnica na dworze.
Póki
co staramy się z dzieciakami korzystać z ładnej pogody i tego, że jest
jeszcze dość długo jasno i po przedszkolu jesteśmy jak najdłużej na
dworze. Czasami wyciągam chłopaków na zakupy do Biedronki albo
Rossmanna, a wczoraj zaliczyliśmy uroczy lokalny festyn. Na siedzenie w
domu zdecydowanie przyjdzie jeszcze czas.
Wychodzenie z domu naprawdę dobrze mi robi. My home is my castle i w tym roku nie mam żadnej lekcji u siebie, co jest nawet plusem. Mój bałaganik, moje podłogi niewymopowane i rodzinny rozgardiasz. A ja przebywam z ludźmi, mogę się ubrać inaczej niż w dres i to też jest przyjemne. Satysfakcję przynosi mi też fakt, że moje drugie studia "opłaciły się". Krew, pot i łzy, czasami zastanawiałam się "po co mi to???", po co zakuwanie gramatyki historycznej j. angielskiego, po co historia USA i Anglii, po co żmudne zajęcia z dydaktyki. A dziś sobie siedzę na koreczkach, zegar odmierza minuty, a ja kasuję forsę i jadę do domu. Było warto pisać pracę magisterską po nocach z małym Fr. w brzuchu, wstawać w niedzielę wcześnie rano żeby o 8:00 być już na zajęciach. Wszystko się przeżyło, a dziś dzięki temu mam możliwość dorobienia. No i na marginesie - naprawdę lubię to, co robię. Mam łatwy kontakt z ludźmi, z dzieciakami też. Jest OK. Czasami dobijają mnie oczekiwania korporodziców i to ich uskarżanie się, że dziewięcioletnie dziecko niczego z angielskiego w szkole się nie nauczyło, bo nic nie umie od siebie powiedzieć. Ręce opadają. Ale, jak śpiewa Młynarski
Róbmy swoje, pewne jest to jedno, że
Róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce,
Róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce,
i zamiast minę mieć ponurą
skromniutko ot, z Ameryk którą - odkryjmy,
Róbmy swoje, róbmy swoje,
Może to coś da? Kto wie?...:)))
skromniutko ot, z Ameryk którą - odkryjmy,
Róbmy swoje, róbmy swoje,
Może to coś da? Kto wie?...:)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz