Było to dawno, dawno temu.
Moje życie było dość sielankowe, choć nie miałam o tym bladego pojęcia. Były to czasy rozciągające się między narodzinami mojego pierwszego syna, a momentem, gdy skończył 3 lata. Chorował rzadko. Katar raz na pół roku. Ja i on na spacerkach, ja i on odkrywamy razem świat, ja i on czytamy godzinami książki albo śpimy razem po południu.
Teraz jest trudniej. Zaczął chorować, gdy skończył trzy lata, choć wcale nie chodził wtedy do przedszkola. Odporność skończyła się wraz z pierwszym przyjętym antybiotykiem. W tym mniej więcej czasie pojawił się na świecie M. i on od początku, razem ze starszym bratem przechodzi wszystkie możliwe infekcje (oprócz tej szpitalnej, dzięki Bogu). Obecnie pięcioletni F. ma trzeci w ostatnim miesiącu katar, choć lekki i dziś poszedł jeszcze do przedszkola. Nie wiem, co będzie jutro. Ma też lekki kaszel, ale ładny i odrywający się - może dlatego, że od Świąt jest na lekach wziewnych cały czas. Natomiast M. dzisiaj gorączkuje i sapie teraz w sypialni, leżąc w takim półśnie. W każdej chwili może mnie zawołać i wtedy przerwę pisaninę i polecę do niego. Na razie nie zbiłam, bo pół godziny temu miał 38,3. Niedługo zmierzę znowu i zobaczymy. M. ostatnio gorączkował w sierpniu nad morzem, gdy obaj z F. złapali jakiegoś wirusa. Dlaczego więc mnie nie dziwi, że ma gorączkę akurat dzisiaj, kiedy mężu w nocy leci do Niemiec służbowo i wróci jutro późnym wieczorem?
Za godzinę będzie tu mężu i F., a ja polecę na korki. Takie okrojone życie rodzinne przestaje już mnie bawić. Oni wchodzą, ja wychodzę. Ceną za bycie cały dzień z M. są dla mnie ograniczone kontakty z F. Gdy M. pójdzie na pół dnia do przedszkola, część korków przerzucę na przedpołudnia i po południu będę mieć więcej czasu dla moich misiów. Póki co do marca musimy jakoś wytrzymać, choć męczy mnie taki stan rzeczy.
Podaję probiotyki i witaminę D. W ostatnim czasie zaliczyliśmy już 5 wizyt w grocie solnej. Nie przegrzewam, ubieram na cebulę. Mają ciepłe piżamki i kołderki. Nie jedzą nutelli, nie piją coli, ze słodyczy dostają gorzką czekoladę. Słodzę im miodem, piją czystek z majerankiem albo wodę z miodem właśnie. Różnicuję dietę, przynajmniej młodszemu, bo starszy jada głównie w przedszkolu. Jedzą kiełbaski z ekosklepu, warzywa i owoce, kasze, ziemniaki, rzadziej makarony. Może nie powinni pić mleka? Już druga osoba poradziła mi to w ostatnim czasie. Rzekomo mleko zaśluzowuje organizm. Dzieci tychże dwóch radzących mi osób po odstawieniu mleka znacznie rzadziej chorują. Mogę spróbować, choć będzie to nie lada wyzwanie dla matki dzieci o mleko mogących się wręcz kłócić, mleko uwielbiających. Dla matki zarobionej po pachy, rano dziećmi żonglującej, dzieckiem się zajmującej, domem się zajmującej, obiady gotującej, popołudniami chałturzącej i wieczorami o 21 na pysk padającej. Ale spróbuję. Będę robić i kupować te wszystkie fantastyczne mleka sojowe, owsiane, migdałowe i insze.
Marzę o wiośnie. O drzewach wypuszczających zielone listki, o ziemi
budzącej się do życia. O nasiadówkach na placu zabaw, o jeżdżeniu
rowerkami i hulajnogami. O Świętach Wielkiej Nocy. O Słońcu. Jestem już
zmęczona zimą, a przed nami jeszcze luty-podkuj buty, marzec, co w nim
jak w garncu i kwiecień-plecień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz