Tydzień chorób trwa. W zeszły czwartek F. obudził się z katarem, takim porządnym. Katar męczył go przez weekend, podczas którego zaraziliśmy się i my, a w poniedziałek zbiorowo udaliśmy się od rana do lekarza i F. miał już małe zmiany na oskrzelach, choć brak kaszlu - prawdopodobnie efekt postawienia przeze mnie baniek smykowi aż dwa razy. Dostaje pulneo 3 razy dziennie i jutro śmiga do osłuchania - oby było lepiej, bo jak nie, to antybiotyk. Jestem dobrej myśli - już raz się udało, to może znowu się uda. Jestem w szoku jak to szybko postępuje. Z katarem do lekarza nie polecę, a weekend mija i oskrzela już dostają po tyłku.
Najdzielniej znosi sytuację najmłodszy - jego dotknął tylko katar. Wirus wyjątkowo zjadliwy, bo złapał go nawet M., który jest TYLKO na cycu. Z drugiej strony, boję się myśleć, co byłoby, gdyby na tym cycu nie był. M. ma katar, który nie chce wychodzić z nosa - trzeba go fridować. Chrzęści mu w tym nochalu, ale śpi dobrze. Brak gorączki, więc lekarz po osłuchaniu nakazał wdrożyć standardowe postępowanie - woda morska do nosa, maść majerankowa pod tenże nos, klepanko kilka razy dziennie i już. Jeśli nie zagorączkuje, to już nie trzeba przyjeżdżać.
Mąż już na chodzie - do wczoraj był na elce, a od dzisiaj wziął na nas opiekę, bo matka jest kaput. Zatoki zawalone i kaszel. Ciocia K., która u nas była cały zeszły tydzień, też została wirusem poczęstowana, no i jeden z naszych weekendowych gości też. Sorry everyone, tak wyszło.
Mam cudownego męża, który bierze na siebie zajmowanie się całym domem. W sytuacji kryzysowej jest niezastąpiony po prostu. W sytuacji niekryzysowej też! Nie omieszkam wykorzystać tych dni, które zostały i porządnie się wykurować. Leczę się metodami naturalnymi. Oto one, serdecznie polecam:
-banieczki (mąż postawił mi raz, a dobrze - nawet krwiaka na plecach mam:P)
-inhalacje 2-3 razy dziennie: rumianek, mięta, majeranek, tymianek, zagotowuję z garze, stawiam na kibelku, siadam na taborecie, duży ręcznik na głowę i wdycham ustami i nosem, jeśli coś się przepchnie przez te zapchane dziury); ten sam napar wykorzystuję dwa razy i jeszcze jak maluch jest w kuchni kąpany to włączam ten garnek na piecu i sobie paruje podczas kąpieli; uwaga na dzieci i gorący garnek!
-czosnek na chleb ze dwa razy dziennie, idealne jest mleko miodem i czosnkiem, ale nie byłam w stanie zmusić się tym razem
-tzw. "miksturka" 2-3 razy dziennie - jemy całą rodziną oprócz M. oczywiście; sok z jednej cytryny, duża łycha miodu i duży ząbek czosnku przez praskę - te składniku do małego słoiczka po ketchupie, zakręcam i porządnie wstrząsam, aż miód się rozpuści; osobiście uwielbiam ten smak; proporcje można ciut zmienić wg upodobań; nawet nasz Fr. pije "miksturkę", ale pod warunkiem, że po łyżce miksturki do buzi wjeżdża kawałek czekolady :D
Przyznam, że przy gorączce ratowałam się tym razem paracetamolem ze dwa razy, bo nie chciałam, żeby mnie telepało jak przy dzidzi leżę. No i dziś pierwszy dzień nieco lepszego samopoczucia. Czuję, że wracam do świata żywych. Kaszel i katar jeszcze jest, ale chyba najgorsze już za mną. Trzeba zazwyczaj przetrwać te pierwsze dwa-trzy dni. Nie należę do osób, które na hura pakują w siebie całe pudełko gripexu i ruszają w świat, bo ten obyć się bez nich nie może. Prędzej czy później organizm takie traktowanie sobie odbije i zastrajkuje. A ja na to sobie pozwolić nie mogę - zajmuję się dwójką dzieci i mam przy cycku prawie półroczniaka.
Od dziś będzie też u nas babcia. Oby się nie zaraziła, ale myślę, że my już chyba nie zarażamy.
Zdrówka i sił, kochani! :*
OdpowiedzUsuń