poniedziałek, 2 września 2013

poniedziałkowo

Dziś czwarty dzień po terminie. Byłam u lekarza. Rozwarcie małe, ma 1 cm. W środę mam się pojawić w szpitalu, bo mój lekarz jest na dyżurze i pewnie otrzymam wspaniałą kroplówkę, a jeśli M. nie pokwapi się do wyjścia, to pewnie czeka mnie cesarka. Wszystko odbędzie się jeśli na porodówce będą luzy. Jeśli nie - pewnie zaczekam do czwartku lub piątku, a wtedy będzie już inny lekarz...

Wiem, że nie jest źle. Na oddziale będzie akurat w środę nasza znajoma położna (była też przy naszym pierwszym porodzie). To luksus, na który rzadko kto może liczyć. Jestem jednak w kiepskiej formie. Znów działanie przeciw matce naturze. Znów sztuczne wyciąganie dziecka na ten świat. Nie tak miało być. 

Chciałam, żeby zaczęło się wcześniej, chciałam spróbować, czym jest naturalny poród, który sam się zaczyna, chciałam doświadczyć działania matki natury. Każda komórka w moim ciele buntuje się przeciw temu, co ma nastąpić. Wiem, że jakkolwiek się stanie, nie obędzie się bez cierpienia. I nie to cierpienie mnie przeraża, a raczej medykalizacja i sztuczność całego przedsięwzięcia. Nie chciałam, żeby tak było. Ale będzie już prawie tydzień po terminie i lekarz nie chce już czekać do następnej środy, choć oczywiście można by. Jego zdaniem matka natura w którymś momencie ruszyłaby do akcji, ale lepiej już kolejnego tygodnia nie czekać. Bo dziecko i tak może być duże, a macica już raz była cięta. Nie wyobrażam sobie zresztą dla własnego widzimisię narazić w jakikolwiek sposób życie maluszka. Jestem już zmęczona noszeniem brzuszka, ważę 76 kg (choć ponoć wyglądam szczupło). Babcia jest u nas już trzeci tydzień, F. się do niej przyzwyczaił i wiem, że ma dobrą opiekę. Świetnie się dogadują i tworzą zgodną komitywę. Więc o niego obawiam się coraz mniej. Poza tym coraz więcej rozumie i wiele rzeczy można mu wytłumaczyć. Cieszyłabym się zatem, gdyby M. pojawił się wśród nas w tym tygodniu. To już 41. tydzień ciąży nam mija...

Po urodzeniu pierwszego dziecka powiedziałam, że porodu już sobie wywołać nie dam. Mijają trzy lata i jestem znów w tym samym miejscu! W tym samym punkcie... Zabrakło mi odwagi, jaj, samozaparcia, żeby załatwić sobie cesarkę. Wiem, że to możliwe - chyba każdy wie. Wciąż liczyłam, że wszystko zacznie się samo, że wody odejdą, że się potoczy... Nie potoczyło się. M. wychodzić się nie chce, a ja głaszczę mój brzuch i proszę: synku, może jeszcze dzisiaj w nocy? Może jutro?

Tłumaczę sobie, że mam łatwość zachodzenia w ciążę i noszenia ciąży. Widocznie nie można mieć wszystkiego. Łatwości rodzenia jak widać nie mam. I tyle.

1 komentarz:

  1. A ja ani łatwości rodzenia, ani zachodzenia nie mam, więc kto w gorszej sytuacji jest, no kto? ;)
    Nie poradzisz - taki Twój urok.
    Ściskam mocno i czekam... Na dobre wieści, oczywiście! :)

    OdpowiedzUsuń