Nie wiem, kto przepowiadał, że dziś ma się ochłodzić, ale na wróżkę się nie nadaje. Młody z ojcem wybył wieczornie do Piotra i Pawła (nasz ketchup pudliszkowy w Biedronce wykupili), a ja szybko zasiadłam i dokumentuję co i jak. Kolejny kosmicznie gorący dzień za nami. Temperatura w domu sięgnęła 27 stopni. F. moczył tyłek w wielkiej misce na balkonie, latał po domu w ręczniku, znowu moczył tyłek i przynajmniej jemu było dobrze. W Biedronce mój mały pomocnik ciągnął koszyk na kółkach i ładował doń zakupy, a potem na taśmę wykładał - cudo:)
W nocy nie mogę spać. Budzę się o czwartej i koniec. Gorąco, duszno, spocona, głodna, M. w brzuchu biega, myśli plączą się w głowie - zwłaszcza te dotyczące nadchodzących wydarzeń. Udało mi się przysnąć ok. szóstej, a o ósmej już bezlitośnie zadzwonił pan budzik. Dlaczego dzwoni? Ano dlatego, że chcę, aby F. chodził jeszcze spać w dzień, a jak się wyśpi za długo, to potem dzień rozwalony totalnie, spać nie chce iść, a potem ok 17:00 jest nie do życia, biedaczysko. Mężu jakiś obiad też trzeba przed pracą upichcić, no i pobyć choć odrobinę razem. Dziś z racji mego niewyspania uzbroił się w kupne pierogi i już.
Miałam nadzieję na krótką drzemkę po południu, ale i z tej nici - najpierw uśpiłam młodego i zrobiłam mu na śpiku manicure i pedicure, po czym musiałam wejść pod chłodny prysznic, bo byłam zlana potem. Ubrałam się w koszulę nocną i zaległam obok F., po czym nasza sąsiadka wyparowała na klatkę z miotłą, mopem i innymi uroczymi narzędziami, aby sprzątnąć klatkę od góry do dołu. Sprząta raz w tygodniu cały blok, a my płacimy za to w czynszu. Zawsze robi to w piątek, ale widać, że w tym tygodniu zmiana planów. Łup, łup, łup, łup - to szczotka obijała się o poręcz, a potem uroczy mop. Sielanka. Ale matka sterana, niewyspana oka nie zmrużyła, a się spociła znowuż dokumentnie. Myśli galopowały w głowie. W końcu przetoczyłam się do dużego pokoju i dogorywałam przy otwartym balkonie. W rezultacie on spał prawie 4 h, a ja nic. Nieprzespane noce przy dzidziusiu to jedno - wiem, że mnie czekają. Co innego nie móc spać od tej gorączki... Ponoć jutro ma się ochłodzić:) Zamroziłam jeden obiad - sos pomidorowy:) Jutro zamrożę zupę - już ugotowana. Czy to mrożenie to kolejny syndrom zbliżającego się rozwiązania?
Czuję, że do terminu dobiję spokojnie. Jutro dzidzia będzie donoszona - kończy się 37 tydzień. Jest już kompletny, dokończony, gotów powitać ten świat i nas. Biega w brzuchu radośnie, ćwiczy, przemieszcza się. Z jednej strony cudowny stan - taka końcówka ciąży. Mam w sobie maleńkiego człowieczka. Owoc naszej miłości. Braciszek dla F. Cud. "Miłość, która stała się widzialna". Fizycznie nie jest źle - widzę swoje kostki, mogę chodzić, jestem w domu i nie biorę leków. Jednak strach przed tym, co nadchodzi, momentami mnie paraliżuje. Czego się boję? Nawet nie tego cierpienia, tylko tego, aby z M. było dobrze. Żeby szczęśliwie się tu zjawił. Żeby było miejsce w naszym szpitalu. Żeby trafić na życzliwe osoby na porodówce. Żeby nie czuć się kolejnym numerkiem w statystyce. Żeby nie było cesarki, a jak ma być, to niech będzie od razu, a nie po wielu godzinach. Żeby przywieźć do domu ten maleńki, wymarzony skarb.
Afirmuję rzeczywistość. Musi być dobrze i będzie dobrze. Mam wsparcie w ukochanym mężu i rodzinie. Mam dobrego lekarza. Cud narodzin musi się odbyć tak jak trzeba. Nie można się tego bać. Nadejdzie TEN dzień i M. będzie z nami.
I dobrze będzie! Amen :)
OdpowiedzUsuń