poniedziałek, 11 lipca 2011

deszczowo i nijakowo

Wczoraj wróciliśmy ponownie na łono Poznania po obfitym we wrażenia weekendzie. Mężul pracował jako kelner w sobotę i niedzielę, a ja siedziałam u rodziców razem z koleżanką mojej mamy. Było miło i... upalnie. Muszę wyznać, że czego jak czego, ale upału to ja po prostu nie znoszę. Kiedy budzę się i widzę (i czuję), że za oknem szykuje się ponad 25 stopni, to już mnie trafia przysłowiowy szlag. Męczy mnie potwornie gorące słońce, a dzidzi moje też się męczy - główeczka się poci, pieluszka grzeje... ech. Tak więc pod wieczór mężul i nasza dwójca wróciliśmy do P-nia osobno, po to by zamienić z sobą 10 słów na krzyż i iść spać.

Za to dziś od rana chłodniej, ale niestety Franko obudził się z kaszlem. Skąd ten kaszel??? Zawiało jak był spocony? Zawiało jak były przeciągi? Odkrył się w nocy gdy mama spała snem sprawiedliwego? Po południu poszliśmy do pani doktor i wg niej nic osłuchowo nie ma i gardło też czyste. Kazała syropek podać prawoślazowy. W wyprawie do pani doktor przeszkodził nam źle osadzony na stelażu wózek (dziadek osadzał wczoraj), z którym nie mogłam sobie poradzić, klnąc jak szewc. Szczęście, że kolega był u nas akurat i on Franka trzymał, a ja walczyłam z wózkiem, potem on walczył z wózkiem, potem konsultowałam naprawienie tego gó... z mężem przez telefon, w końcu zdecydowałam się nieść dziesięciokilowego malucha na rękach do przychodni (byliśmy spóźnieni). W tamtą stronę silny kolega niósł Franka, więc pół biedy, za to z powrotem ledwo go dowlokłam do domu, po czym mały z rykiem zaległ na tapczanie (bo mama chciała umyć ręce). Histeria pogłębiła się jedynie, gdy chciałam mu dać trochę obiadu (nie chciał wcześniej jeść), więc w końcu wcisnęłam mu cycusia, po czym dziecię odpłynęło. Kolejna wielka zaleta cycusia - przytulenie, uspokojenie...:)

A teraz jest już wieczór, Meżul wykąpał Frania i pojedzie niedługo na zakupy do Carrfoura i tak się kończy kolejny dzień...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz